Opowiem Ci o przeszłości...
Wiesława Kwiek - autorka zbioru "Mgliste sny minionych dni"
To opowiadanie o mieszkańcach dwóch oddalonych od siebie gmin: Sabni i Skórca. Mieli bardzo podobne przeżycia wojenne, ale spotkali się tylko w mojej wyobraźni.
Można o nich poczytać w obu częściach zbioru.
Z ziemi obcej do Polski
(…)
Zawiozłam w wiklinowym koszyku małe co nieco. Oni też przybyli z własnym koszyczkiem, więc gdy wyłożyliśmy wszystko na talerze, zrobiła się całkiem niezła uczta.
- Popatrz, Antoś, jak to teraz ludziom dobrze. Ileż to się jedzenia marnuje. A my w ‘39. roku , jak nas wzięli Niemcy pod Łomżą, przewieźli do obozu, tośmy
w Sztutowie przez tydzień nie dostali nic. Leżeliśmy na placu dzień i noc. Kto za wysoko podniósł głowę, to go dosięgła kulka. Młodzi odporniejsi, to przeżyli. Starsi i słabsi zostali na tej polanie, bo przegrali
z zapaleniem płuc - zaczął swą opowieść ojciec.
- Ja też najgorzej wspominam obóz przejściowy. Przed wybuchem wojny stacjonowaliśmy pod Baranowiczami. Byłem kapralem w kawalerii. Z jednej strony hitlerowcy, z drugiej – Sowieci. Nie wiadomo, w czyje ręce się wpadnie. To ważne, bo Niemcy oficerów traktowali lepiej niż prostego żołnierza. Zaś u tych ze wschodu oficer obcego wojska stanowił większe zagrożenie niż zwykły szeregowy. Gdy nas okrążyli, klepnąłem konia w zadek, pozrywałem z munduru dystynkcje i leżałem cicho w rządkach z kartoflami. Nic to nie dało, bo Szwaby mnie znaleźli i zamknęli z innymi. Zgadaliśmy się w siedmiu
i po trzech tygodniach uciekliśmy, ale nas złapali. Potem trafiliśmy do bauera.
- Podobnie ja. Jesień spędziłem w obozie, a zimą zawieźli nas do bauera koło Królewca.
- Gdzie to jest? - zapytałam, bo mi ta nazwa niewiele mówiła.
- Królewiec to Prusy wschodnie. Dzisiejszy Kaliningrad – wyjaśnił Antoni, a mnie było wstyd i żałowałam, że się niespecjalnie przykładałam do historii.
- No i ten twój bauer… - zachęciłam ojca do dalszej opowieści.
- I ten mój bauer był mądry i dobry. Przede wszystkim na początku nie dał nam chleba, tylko przez kilka dni gotował kleik i kazał go jeść powoli. Dopiero, jak nam się trochę polepszyło, przestawił nas na inne jedzenie. Wtedy tego zachowania Niemca nie rozumieliśmy, ale później nam powiedzieli, że wielu naszym popękały żołądki, bo tygodniami głodzeni, ładowali w siebie wszystko, co się do jedzenia nadawało. Wcześniej umierali z głodu, teraz – z przejedzenia. Gorzej było, gdy bauer wyjechał na front. Pod nieobecność męża - oficera jego żona Mazurka źle nas traktowała. Wszystkiego skąpiła. Niby żyć się dało, ale co to za życie. Postanowiliśmy uciec, bo niespecjalnie nas pilnowali.
- Myśmy się trzymali w siedmiu i razem uciekliśmy. W tej grupie było kilku z naszych stron; Józef Magdziak ze Stanów, Rybak z Kotunia i Pazdyga - rymarz z tej samej wsi. Cała droga z Niemiec zajęła nam siedem tygodni. A szliśmy tylko nocą. W dzień się spało gdzieś w lesie lub w zbożu. Pamiętam, jak nas kiedyś rano wystraszył kombajn, którym wyjechali kosić zboże. Nigdy wcześniej takiej maszyny na oczy nie widziałem. Nocami kradliśmy kury i gotowaliśmy rosół. A najwięcej problemów było z garnkami…
- Ot, widzisz. Też gotowaliście rosół. Myśmy się nim głównie żywili, ale przezornie zabraliśmy ze sobą od bauera blaszane wiadro. No i mapę. Dała nam ją jakaś polska dziewczyna zatrudniona w niemieckim urzędzie. Mieliśmy ją zabrać ze sobą do ojczyzny. Obiecaliśmy jej to, ale słowa nie dotrzymaliśmy. Co nam baba będzie marsz opóźniać? I tak trudno… - westchnął głośno ojciec i ciągnął dalej:
- A wiecie, że Niemcy nie mieli wtedy zwyczaju zamykać chałup. Wchodziliśmy do niektórych i kradliśmy chleb, gdy gospodarze spali albo jak ich nie było
w domu.
(…)
Komentując akceptujesz naszą politykę prywatności.