
„Z Kresów na Podlasie”
Wiesława Kwiek - autorka zbioru "Mgliste sny minionych dni"
Wiele rzeczy robiło się ze zwykłej ciekawości. Przy ulicy Repkowskiej, w drewnianych budynkach szkolnych stacjonowali niemieccy żołnierze. Zawsze się u nich coś działo, więc z kolegą chętnie się tam kręciliśmy. Kilka razy w tygodniu żołnierze ćwiczyli na strzelnicy urządzonej w Ruskich Dołach. Z opowieści starszych kolegów wiem, że przed wojną to było cudowne miejsce zabaw dla całej okolicznej dziatwy.
Kiedy wkroczyli Niemcy, zajęli nowy budynek dopiero co wybudowany przez salezjanów na potrzeby żeńskiego gimnazjum. Wszyscy okoliczni gospodarze z sąsiedztwa szkoły też zostali wysiedleni, a po tamtym terenie mogli się poruszać tylko żołnierze niemieccy i ci, którzy mieli specjalne pozwolenia, bo na rzecz wojska wykonywali różne prace. Widziałem, jak kuśnierze płukali skóry w sadzawce na Ruskich Dołach oraz w Cetyni. Oni mogli tam przebywać, bo potem z tych skór szyli dla wojska kożuchy. Potrzebowali do pomocy czeladników znających się na takiej robocie i zgłaszali to Niemcom. W ten sposób uchronili wielu młodych ludzi przed wywózką do Rzeszy.
Gdy sytuacja na froncie wschodnim zaczęła się komplikować, okupanci stali się bardziej nerwowi. W budynku przy Polnej uruchomiono szpital. Kolejny, bo już jeden działał w gmachu przedwojennego gimnazjum męskiego księży salezjanów. Przy ulicy Ogrodowej i przy Polnej uprawiano warzywa na potrzeby żołnierzy, zdrowych oraz rannych, zwożonych do tego prowizorycznego szpitala.
- Mamo, jakie tam różności rosną pod tymi szybami – dziwiłem się, bo niektóre rośliny widziałem po raz pierwszy w życiu. - Całe pole Czarnockich jest pokryte szkłem i kręci się tam taki jeden, na którego wołają profesor.
- Nie waż się tam chodzić, bo to niebezpieczne. Tyle razy ci mówiłam – napominała mnie matka.
- Ależ mamo, oni wszyscy mnie znają. Od czasu, jak my ze Zdziśkiem nosiliśmy im na strzelnicę skrzynki z amunicją, mamy tam wstęp wolny - tłumaczyłem, by ją uspokoić.
Nie przyznałem się, że kiedyś jedną paczkę ukryliśmy pod mostkiem na Cetyni. Najpierw nas to ubawiło, a potem się przeraziliśmy konsekwencji. Co będzie, gdy Niemcy się zorientują? Odczekaliśmy kilka dni i się tam nie pokazywaliśmy. Na szczęście, nie zauważyli braku tej jednej.
Miejsce na strzelnicę zostało dobrze wybrane. Żołnierze strzelali z okien domu Krasnodębskich, a pionowa ściana wyrobiska sąsiadująca z cmentarzem pochłaniała każdą ilość kul i łusek po pociskach. W dni wolne od strzelania wygrzebywaliśmy czubki z prochem i przetapialiśmy ołów, by z niego odlać żołnierzyki. Nawet, gdy Niemcy już z Sokołowa odeszli i pojawili się Rosjanie, nic nas nie mogło powstrzymać przed wyprawami na tzw. ruski cmentarz. Kiedyś z ukrycia obserwowałem, jak w jednym z dołków żołnierze rozpalili ognisko i w wielkiej balii gotowali wodę. Potem nawrzucali do wrzątku gałęzi starej akacji i kładli na to swoje płaszcze. Dopiero mama w domu mi wyjaśniła, że to taki wschodni sposób na pozbycie się z ubrań robactwa.
Kiedyś z kolei poprosiłem sąsiada, by mi wytłumaczył parę innych niejasności.
- Dlaczego ten cmentarz tak nazywano, zanim jeszcze wkroczyli do miasta Rosjanie?
- Przed pierwszą wojną światową, czyli przed 1914 rokiem były w mieście dwie parafie: katolicka u świętego Michała i unicka, która potem stała się prawosławną. Każda miała swój cmentarz. Katolików chowano na starym przy Chopina, a unitów i prawosławnych - na tym nowym przy Bartoszowej. Prawosławnych utożsamiano z ruskimi, stąd nazwa - wyjaśnił.
- A Ruskie Doły wzięły swą nazwę od cmentarza? - wnioskowałem zaciekawiony.
- Może od cmentarza, a może od wydarzeń z wojny polsko - bolszewickiej w 1920 roku, czyli cudu nad Wisłą. (…)