„Z łuzeckiej kolonii w świat” (rzecz o tradycjach rodzinnych Profesora Zygmunta Józefa Przychodzenia)

6th Dec 2023   Bogusław Niemirka

W dniu 19 X 2023 r. Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego uczciła pamięć Śp. Profesora Zygmunta Przychodzenia (1940-2016), naszego rodaka z Łuzek. W ramach tej uroczystości odbyła się także promocja książki „Profesor Zygmunt Józef Przychodzeń (1940-2016). Uczony i wychowawca” (pod red. prof. T. Zaniewskiej). Obecnie zamieszczamy fragment artykułu autorstwa Bogusława Niemirki otwierającego część wspomnieniową książki.

Panorama losów rodu Przychodzeniów z Podlasia
Profesor Zygmunt Przychodzeń w jednym z wywiadów powiedział – cytuję in extenso: „patriotyzm i miłość do podlaskiej ziemi wyniosłem z domu rodzinnego”. Dziecięce lata Profesora są związane z miejscowościami
wschodniej części powiatu sokołowskiego, przede wszystkim wsiami nabużańskiej gminy Jabłonna Lacka. Dzieciństwo spędził we wsi Łuzki, a dokładnie na koloniach wsi, gdzie dotąd mieszka jego bratanek wraz z rodziną. W pobliskim Czekanowie odbył cały cykl siedmioklasowej szkoły podstawowej, potem poszedł do liceum ogólnokształcącego w Sokołowie, aby po roku przenieść się do Liceum Pedagogicznego w Płocku. Po zdaniu tam matury rozpoczął studia w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, gdzie po ich skończeniu pracował naukowo aż do emerytury. Od tego czasu jego kontakty ze stronami podlaskimi były ograniczone, ale dom rodzinny na Podlasiu i miejsca związane z latami dzieciństwa były dla niego bardzo ważne do końca. Sentymentem darzył Łuzki, bo tam się urodził i spędził dziecinne lata. Potem oczywiście Czekanów, bo tam uczęszczał do szkoły podstawowej, dalej Jabłonna Lacka, gdziechodził do parafialnego kościoła i gdzie na cmentarzu znajdują się do dziś groby przodków od strony matki. W wywiadzie powiedział:
„Urodziłem się w Łuzkach, tu, gdzie teraz gospodarzy mój bratanek Krzysztof, syn mojego brata Edwarda”. Był najmłodszym synem właścicieli dużego gospodarstwa rolnego Stanisława Przychodzenia i Julii z Rutkowskich. Wpływ obu rodziców na jego drogę życiową był niewątpliwy. We wspomnieniach Profesora o dzieciństwie, młodości i tradycjach rodzinnych przewija się ciągle postać ojca – Stanisława Przychodzenia,
osoby – na tle swoich sąsiadów – niewątpliwie nietuzinkowej i do tej pory budzącej małą ekscytację we wspomnieniach rodziny i sąsiadów. Ojciec był w Łuzkach przybyszem, ponieważ dopiero przez ślub z mieszkanką
Łuzek „wżenił” się w to środowisko. Niełatwo było przybyszowi wejść do generalnie zamkniętej społeczności wsi, tym bardziej trudniej było zdobyć jej uznanie (na mazowieckiej wsi do tej pory funkcjonuje określenie „nabytek” dla tej kategorii osób). Stanisławowi Przychodzeniowi w Łuzkach przyszło to dosyć szybko, co by świadczyło o jego talentach i dużych zdolnościach adaptacyjnych.Już samo nazwisko Przychodzeń
świadczyłoby o tym, że ich protoplasta przybył na Podlasie z zewnątrz (podobnie jak charakterystyczne częste nazwisko Przybysz). Najdalsza tradycja rodzinna wspomina coś o pochodzeniu przodka gdzieś spod Łomży, ale niestety nie zachowały się na ten temat żadne dokumenty z przeszłości. Można jednak snuć hipotezy, że łatwość przenoszenia się leżała w cechach genetycznych rodu Przychodzeniów. Coś musi być na rzeczy, bo w pokoleniu urodzonym jeszcze w czasach zaboru rosyjskiego dwudziestoletni Stanisław Przychodzeń śmiało ruszył w świat do zamorskiej Ameryki. Na tle pokoleń tradycyjnych rodzin wiejskich gospodarzy
– przysłowiowych hreczkosiejów, którzy z pokolenia na pokolenia siali oraz orali dziadowskie i ojcowskie zagony w rodzimej wsi, a najdalsze wyprawy poza wieś wyczerpywały się najwyżej do wyjazdów kilka razy w roku na targ do najbliższego miasta – ród Przychodzeniów na pewno się wyróżniał.
Dzieciństwo Zygmunta Przychodzenia
Zygmunt urodzony 21 VII 1940 r. w Łuzkach był najmłodszym dzieckiem Stanisława i Julii. Został szybko ochrzczony w kościółku w Czekanowie przez ówczesnego rektora filii księdza Bronisława Wojterę. Nominalnie powinien być ochrzczony w kościele parafialnym w Jabłonnie Lackiej. Nie wiadomo, co zdecydowało o wyborze Czekanowa, czy jego bliższa odległość, czy może przyjazne stosunki z księdzem Wojterą? W ceremonii
chrztu jako para chrzestna występował sąsiad z Łuzek młody Witold Litwiniak i Alfreda Paprocka z Warszawy (z rodziny matki). Z kolei formalnym świadkiem sporządzonego w kancelarii parafialnej aktu chrztu był Stanisław Bazylczuk z Czekanowa. Pierwsze lata dzieciństwa przypadły na wyjątkowo dramatyczne lata wojny i wcale nie mniej groźne pierwsze lata powojenne. Malutki Zygmunt przyczynił się dwukrotnie do uratowania zagrożonego ojca. W pamięci rodzinny Przychodzeniów pozostał epizod z VI 1941 roku, gdy w ich domu zakwaterowali się niemieccy żołnierze przygotowujący się do ataku na Związek Radziecki. Jeden z podoficerów niemieckich, w cywilu nauczyciel historii, znał dobrze język angielski. Ojciec po wielu latach pobytu w USA też dobrze władał tym językiem i chętnie prowadził konwersacje z rozmownym Niemcem.
Prowadzone rozmowy przebiegały w spokojnym i przyjaznym tonie do czasu, kiedy kilka dni przed atakiem ojciec zgłosił swoje powątpiewanie odnośnie do racjonalności decyzji Hitlera o rozpoczęciu wojny na wschodzie. Niemiec zareagował prawie atakiem wściekłości, że ktoś może podważać decyzję ich Führera, wyjął pistolet z kabury i chciał ojca zastrzelić. Widząc to Julia chwyciła
malutkiego Zygmunta (miał wówczas osiem miesięcy) i zasłoniła nim męża płacząc i prosząc o litość. Ojciec też zaczął się tłumaczyć, że chciał powiedzieć co innego i Niemiec go źle zrozumiał. On sam na widok płaczącego niemowlaka trochę ochłonął i w końcu wybiegł na podwórze. Niedługo potem, 22 VI 1941 r., o świcie rozpoczęła się ofensywa i oddział niemiecki poszedł na wschód. To nie był koniec tej historii, bo tenże Niemiec przysłał jeszcze potem z frontu list do ojca, pisząc, że Rosjanie cofają się i uciekają przed wojskami niemieckimi. Ciągu dalszego na szczęście nie było. Drugi epizod, gdy mały Zygmunt przyczynił się do uratowania zagrożonego ojca wydarzył się w dramatycznych pierwszych latach powojennych. Na terenie Podlasia operowały w tym czasie oddziały partyzanckie 5 i 6 Brygady Wileńskiej Armii Krajowej dowodzone przez mjr. Zygmunta Szyndzielorza „Łupaszkę”, a potem kpt. Władysława Łukasiuka „Młota” i kpt. Kazimierza Kamieńskiego „Huzara”. W 1946 r. miejscowe struktury organizacyjne poakowskiego obwodu Sokołów
Podlaski kierowane przez por. Józefa Małczuka „Brzaska” podporządkowały się kpt. „Młotowi”. Długie trwanie oddziałów partyzanckich świadczyło o wielkiej determinacji walczących, a także o dużym wsparciu miejscowej ludności. W pamięci miejscowej ludności pozostała spektakularna akcja dwóch szwadronów 5 Brygady Wileńskiej Armii Krajowej dowodzonych przez por. Zygmunta Błażejewicza, które uroczyście wkroczyły do Jabłonny Lackiej w dzień odpustowy 15 VIII 1945 r. Równie głośne akcje podejmował patrol żandarmerii poakowskiego obwodu sokołowskiego, którego dowódcą został w VII 1946 r. plut. Kazimierz Wyrozębski „Sokolik” (1919–1948), wywodzący się z sąsiednich Niemirk. Działania „Sokolika” charakteryzowała duża brawura, między innymi wielokrotnie rozbił gminne posterunki MO i zlikwidował kilku szczególnie niebezpiecznych funkcjonariuszy UB. Oddział wykonywał też bardzo sprawnie zadania w zakresie likwidacji agentury i zwalczania pospolitego bandytyzmu. Specyfika działalności partyzanckiej wymagała od każdego dowódcy bardzo częstej zmiany pobytu i posiadania własnej miejscowej siatki „cywilnych” współpracowników. Mieszkańcy kolonii łuzeckiej cenili w szczególności kpt. W. Łukasiuka „Młota”, gdyż jego lotne patrole najlepiej chroniły cywilną ludność przed bezprawiem władz komunistycznych, a zarazem przed pospolitym bandytyzmem tak zwanych dzikich grup. „Młot” jako starszy już i stateczny dowódca najlepiej potrafił także powściągnąć temperamenty młodych partyzantów, którzy nieraz potrafili dać się we znaki i własnym mieszkańcom. W pamięci mieszkańców pozostał epizod z lat bezpośrednio powojennych (zapewne z 1946 lub
1947 r.), gdy w nocy do okna ich domu zastukali ludzie w mundurach wojskowych z patrolu „Sokolika” z poleceniem: „Tu Wojsko Polskie, otwierać natychmiast”. Stanisław Przychodzeń ze swej natury nie spieszył się nigdy, więc zanim ubrał się i zapalił lampę naftową to zniecierpliwiony „Sokolik” wyłamał kolbą okno z okrzykiem, że za chwilę zastrzeli gospodarza za niepodporządkowanie się, i zaczął mierzyć do niego z broni. Na ten widok Julia chwyciła z łóżka małego Zygmunta i zasłoniła nim męża. Dopiero wtedy partyzant na widok przerażonego dziecka zreflektował się i odstąpił (był to drugi przypadek, gdy w dzieciństwie Zygmunt mimowolnie przyczynił się do uratowania ojca). Sprawę szybko załagodzono i cały incydent uznano za niebyły.
Cdn.


Komentując akceptujesz naszą politykę prywatności.